“Byłem bezdomnym bandytą skazanym na śmierć” – świadectwo

“Byłem bezdomnym bandytą skazanym na śmierć” – świadectwo

2 marca, 2015 Wyłącz przez m.guzek

kogut„Miałem dziewięć zapaści ponarkotycznych, trzy razy lądowałem na OIOM-ie, mieszkałem w piwnicy i żywcem zżerały mnie szczury. Kradłem, napadałem i wyłudzałem pieniądze na towar. Raz pobiłem staruszkę i zabrałem jej pieniądze na leki. To było dzień przed Wigilią… Byłem bezdomnym bandytą skazanym na śmierć. I wtedy wydarzył się cud. W ciągu pięciu minut charyzmatycznej modlitwy zostałem uwolniony od głodu heroinowego.” – czytamy w świadectwie Andrzeja „Koguta” Sowy, byłego narkomana i bandziora dla gospelbox.pl.

 

Przy stoliku siedzi przede mną Andrzej „Kogut” Sowa, były narkoman, który dziś głosi świadectwo swojego nawrócenia oraz prowadzi programy profilaktyki uzależnień wśród młodzieży. Generalnie kawał chłopa. Opowiada o swojej miłości do gór i książce, którą dopiero co wydał. Mówi, że ma rodzinę, kochającą żonę i dzieci. Prowadzi firmę i jakoś sobie w tej Polsce radzi. Choć ma biznes, to nie wygląda na biznesmena. Z głowy wystają mu dredy i stylówę ma na luzaka, jest naprawdę „cool”. A przecież kiedyś nie był, choć bardzo chciał. Tak bardzo był zakompleksiony, że jako dzieciak zaczął chlać i ćpać.

 

 

 

Na początku lutego obchodził swoje 22 urodziny, choć przyszedł na świat 47 lat temu. Jak to możliwe? – Dlatego, że narodziłem się drugi raz. To moje prawdziwe urodziny, To teraz to jest życie, tamto to była śmierć – mówi Kogut. Pogadamy jak wpakowałeś się w dragi? – pytam. – Co Ci mam powiedzieć? Ważne, że teraz żyję, że mam rodzinę, żonę i dzieci. Cieszę się życiem z Bogiem. Jako dojrzały człowiek skończyłem studia, uczciwie pracuje. Jest pięknie!

 

Ale 22 lata temu nie było. Wręcz przeciwnie. – Popisywałem się przed kolesiami, chciałem być cool, chciałem żeby mnie lubili. Paliłem papierosy i spuszczałem tatusiowi wino z butelki – wspomina. – Miałem takie kompleksy że na dyskotece w życiu bym nie podszedł do dziewczyny na trzeźwo. W życiu! Nienawidziłem sam siebie. Patrzyłem w lustro z obrzydzeniem.

 

Jako dzieciak doświadczył tak zwanego „zimnego chowu”. Miał kiepskie relacje z ojcem. „Tata był fantastycznym człowiekiem, ale nie okazywał uczuć. Nigdy nie dostałem od niego w tyłek, żeby wiedzieć gdzie są granice, ale też nie pamiętam żeby mnie przytulił. To znaczy przytulał mnie, ale tylko po pijaku. Kiedy był trzeźwy, był nieobecny, żył w swoim świecie. Wykombinowałem więc, że alkohol to najlepszy sposób na budowanie relacji między ludźmi. Głupie, nie? Wydawało mi się, że przez alkohol można załatwić swoje problemy z nieśmiałością i kompleksami, że jak sobie walnę jednego i drugiego, to mi łatwiej pójdzie, będę fajniejszy”.
Pozytywną postacią z rodziny Andrzeja, opisaną w książce, jest jego babcia. Wspomina że modliła się za niego na różańcu i była zaniepokojona jego uzależnieniami. „Spędzała długie godziny w kościele. Wiedziałem, że modli się za mnie. Przecież widziała mnie nie raz jak waliłem w żyłę heroinę. Wiedziała co jest grane. To ona mnie uratowała. Zmusiła do odprawienia pięciu pierwszych piątków miesiąca. Jezus obiecał, że jeśli ktoś odprawi te piątki, nie umrze w grzechu, że pojedna się z Bogiem. Moja żona zauważyła związek. Wymieniła wszystkich moich kumpli, których zabiły narkotyki i powiedziała: „Andrzej, tylko Ty żyjesz, a miałeś nie żyć!”. Miałem dziewięć zapaści ponarkotycznych, trzy razy lądowałem na OIOM-ie, zjadłem raz sto barbituranów, a dziesięć to dawka śmiertelna. Układałem je sobie w kupki i wpierdzielałem co dziesięć minut jak orzeszki… Zanim przyjechało pogotowie, miałem wszystkie prochy w krwiobiegu, lekarka powiedziała, że to co łyknąłem zabiłoby młodego konia, że nie ma już po co mnie brać do szpitala, bo i tak umrę. Ale żyję. Wszyscy moi kumple umarli, a ja żyję. Dlatego wiem, że uratowała mnie modlitwa mojej babci, która ciągnęła mnie na siłę do kościoła na nabożeństwo pierwszych piątków i modliła się za mnie na różańcu. Wiele lat później zrozumieliśmy z żoną, że Bóg dotrzymał swojej obietnicy”.

 

Jako młody chłopak Andrzej trafił na oazę. W parafii pojawił się fajny ksiądz, który zdołał go namówić na rekolekcje. „Wierzę że Bóg nie zostawia nigdy tych, którzy raz się za nim opowiedzieli. Jest na oazie taki moment, że oddaje się swoje życie Panu Jezusowi i obiera się Go na swojego Pana i Zbawiciela. Rok później już byłem daleko od Kościoła, paliłem zielsko, wąchałem klej, piłem na umór, latałem za pannami i słuchałem punka. Punka zacząłem słuchać kiedy miałem 15 lat. Jarałem się hasłem „no future” i innego tego typu śmierdzącymi sprawami. Od tego właściwie się zaczęło u mnie palenie trawy, jaraliśmy sobie z kumplami. Na początku wydawało mi się to niewinne, ale doprowadziło do tego, że ćpałem w końcu właściwie wszystko, co było dostępne, a finalnie waliłem w żyłę heroinę przez osiem lat.”

 

Muzyka wciągała go na dobre. Już nie tylko słuchał, ale śpiewał. Założył swój pierwszy zespół, o jakże adekwatnej do jego sytuacji nazwie – Krucjata Odwykowa… „Z tym zespołem zagrałem kiedyś w miejscowości Pokój w połowie drogi od mojego domu w Wołczynie do Opola. Zagrałem. To w sumie za dużo powiedziane. Już po drodze na koncert strasznie się nawaliliśmy. Rozłożyliśmy sprzęt i… tyle. Szkoda gadać. Kolejna kapela nazywała się Liban. Dołączyłem do nich, kiedy już mieszkałem w Legnicy. Mój kumpel Misiek śpiewał w tym zespole i kiedyś podczas jednej z prób, chłopaki wpadli na pomysł żebyśmy zaśpiewali we dwóch. Potem Misiek się wymiksował, bo panna, bo coś tam i zostałem sam. Chwilę później zabrali Konia i Makarona, czyli perkusistę i basistę, jednego do wojska, drugiego do OHPu i zespół prawie się rozleciał. Więc zamiast grać piliśmy sobie jabole. Pewnego dnia Gienek przyleciał z informacją, że zapisał nas na przegląd piosenki młodzieżowej. Na miejscu znaleźliśmy kogoś na zastępstwo, napisaliśmy dwa kawałki i wystąpiliśmy. Okazało się, że spodobaliśmy się Lechowi Janerce, który był członkiem jury i dostaliśmy się do finału. Pochwalił nas i zachęcił do dalszego grania. To był rok 1990, nazwaliśmy ten zespół Maria Nefeli”.

 

Sukces ich rozochocił. Wysłali kasetę ze swoją muzyką do Jarocina. Kaseta zaginęła, ale buli już tak napaleni, że napisali list i organizatorzy kazali im przyjechać na przesłuchanie. „Pamiętam, że pojawiłem się tam strasznie naćpany heroiną, podobno dosłownie wisiałem na mikrofonie, ale jakoś udało nam się zakwalifikować, mało tego, wygraliśmy Jarocin! Jak wróciłem do tej swojej pipidówy, do tej „Koziej Wólki” Wołczyna, to czułem się jak prawdziwa gwiazda. Za jarocińską gażę pojechałem na zakupy do Pewexu, kupiłem szampana, rum jamajski, zioło zacząłem jarać na hektary, kręciły się wokół mnie panny, coś niesamowitego…”

 

To było jego pięć minut. Mógł robić karierę, nagrywać płyty i być dzisiaj znanym wokalistą. Wszystko zniszczyły prochy. „Czas uciekał mi przez palce. Przez pół roku produkowałem heroinę, a wydawało mi się, że to trwało miesiąc. Poszedłem raz po towar i okazało się, że wróciłem po trzech miesiącach. Byłem totalnie odrealniony. Waliłem w kanał cztery razy na dobę. Właściwie zajmowałem się tylko ćpaniem i produkowaniem narkotyków. Działka za działką doszedłem do stanu, w którym potrafiłem ćpać dziennie 20 mililitrów heroiny. Wiesz, że dla człowieka, który nie bierze śmiertelna dawka to jeden mililitr? Gdybym dzisiaj tak przyćpał to pewnie bym zjechał. Zażerałem to jeszcze lekarstwami, brałem jakieś ruskie wynalazki dymidrole i inne ścierwa. Rozpuszczaliśmy to w heroinie. Gniotło się tabletkę, zalewało heroiną, ściągało to przez watę i waliło w kanał. Żyły paliło jakbyś wlał ciekły ołów, ale dawało nieziemskiego kopa. Na początek wrzucało się jedną tabletkę, a później dwie paczki. Wszystko po to żeby był haj.”

 

Pieniądze na dragi zdobywał na drodze przestępczej. Produkował i sprzedawał marihuanę. „W Legnicy hodowałem dwa ary zielska. Wymieniałem się za towar, trochę sprzedawałem, a potem coraz więcej produkowałem i upłynniałem. No i kradłem. Dopuszczałem się napaści i wyłudzeń. Zajmowałem się nawet paserstwem. Wszedłem mocno w świat przestępczy”.

 

Długo nie uświadamiał sobie, że jest na dnie. Dotarło to do niego na dzień przed Wigilią. „Poszedłem do apteki żeby kupić strzykawkę i igłę. W starej przepuszczał tłok, a igła była tępa, musiałem ją ostrzyć na siarce od zapałek. W aptece była starsza kobieta, która chciała wykupić drogi lek, miała przy sobie masę kasy. Jedyne co pomyślałem widząc te pieniądze to, że będę mógł za to ćpać ze trzy dni. Nie czekałem. Jak tylko wyszła z apteki walnąłem ją w potylice, zabrałem torebkę z kasą i zwiałem drąc zelówy. Zostawiłem ją pobitą w śniegu. Nie wiem do dziś czy przeżyła… To było dzień przed Wigilią… Wtedy zdałem sobie sprawę, że ostatnia nić, która wiązała mnie z człowieczeństwem właśnie pękła. Liczyły się już dla mnie tylko narkotyki i kasa na nie.”

 

Jego stan się pogarszał. Mieszkał w piwnicy. Zdzierał strupy żeby dostać się do żył. Podgryzały go szczury, które pewnie myślały, że już nie żyje. Przy wzroście 182 cm ważył 50 kilogramów. Stracił wszystko. Był bezdomnym ćpunem, kloszardem skazanym na śmierć. I wtedy zdarzył się cud.

 

„Moja dziewczyna Marzena, namówiła mnie na wyjazd do Jarocina na imprezę. W pociągu okazało się, że mnie okłamała. Jechaliśmy nie na balangę, ale na… rekolekcje charyzmatyczne do Konarzewa. Kiedy się o tym dowiedziałem wyćpałem cały towar żeby się uspokoić. Strasznie się wkurzyłem. Postanowiłem pojechać i na złość wszystkim rozwalić imprezę tym nawiedzonym „Jezuskom”. Na miejscu okazało się, że jest gorzej niż myślałem. Wszyscy do mnie podchodzili i mówili „dobrze że jesteś” i „chwała Panu!”. Myślałem, że też cos ćpają. Potem Marzena wymyśliła, żeby się spowiadać, ale była bardzo długa kolejka. Chciałem stamtąd spadać, więc zapytałem jakichś typów czy wpuszczą ją bez kolejki. Powiedzieli, że owszem, ale to mnie mogą wpuścić jako pierwszego, a nie ją. Nie wiem dlaczego, ale poszedłem. Zbluzgałem księdza na czym świat stoi, wywaliłem wszystkie swoje żale do życia i księży. Mimo wszystko to była dla mnie spowiedź przełomowa. Minął jakiś czas, pojawiły się objawy głodu narkotykowego. Wykombinowałem, że wysępię od nich pieniądze, ściemnię, że nie mam na bilet do chaty. Ksiądz powiedział, że dadzą mi kasę. Był tylko jeden warunek. Tradycją rekolekcji konarzewskich jest nakładanie rąk i modlitwa o umocnienie nad każdym, kto wyjeżdża. Niech się debile modlą, pomyślałem, byleby dały kasę. Modlitwa trwała pięć minut i wstałem po niej bez objawów głodu narkotykowego”.

 

Medycyna ani psychologia nie są wstanie tego wytłumaczyć. My, ludzie wiary, patrzymy na to w kategorii cudu. „Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że jestem człowiekiem ocalonym. Bóg podarował mnie drugie życie. Wierzę, że Bóg może wyciągnąć nas z każdego bagna jeśli tylko do niego zawołamy, otworzymy przed nim swoje serce. Po uzdrowieniu byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Chodziłem po najbardziej zakapiorskich dzielnicach Poznania licząc, że ktoś mnie zabije i zostanę męczennikiem! Podchodzi raz do mnie koleś i prosi o piątaka na wino, a ja mu na to: „pomódlmy się!” Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata. Są jeszcze tacy, którzy mówią na mnie Kogut, pamiętają mnie z czasów, kiedy miałem irokeza, ale ja nie lubię tej ksywy. Tak naprawdę to Kogut umarł. Jest Andrzej Sowa, dziecko Boże”.

 

 

Za: Gospelbox.pl